O jedną planetę za daleko – Recenzja Marsjanina Ridleya Scotta
Kosmos fascynował ludzkość od zarania dziejów, a mnie osobiście od czasów szkoły podstawowej. Namiętnie pochłaniałem wtedy wszystkie filmy z gatunku science fiction – skrycie marząc, że być może kiedyś również i ja poszukam śladów życia w odległej galaktyce. Nie jest tajemnicą, że w latach 80. i 90. gatunek ten przeżywał prawdziwy rozkwit, dając nam najbardziej kultowe dzieła, które po dziś dzień tworzą niedościgniony wzór. Jednym z najbardziej znanych i utytułowanych twórców filmów science fiction jest bez wątpienia Ridley Scott, a jego ekranizacja Łowcy Androidów i pierwszy Obcy są jednymi z moich ulubionych tytułów. Zobaczmy zatem jak wypadł Marsjanin – najnowszy film reżysera, który jest ekranizacją książki Andy’ego Weira pod tym samym tytułem.
W filmach science fiction sprzed kilkudziesięciu lat największe wrażanie robiła niesamowita atmosfera, czy jak kto woli – aura tajemniczości. Wizja „brudnej” i zniszczonej Ziemi, tajemniczych i pełnych niebezpieczeństw stacji i statków kosmicznych oraz owianych grozą planet potrafiła oddziaływać na widza – w końcu kiedyś nie wszystko dało się załatwić efektami specjalnymi. Obce cywilizacje, nieznane technologie i podróże międzygwiezdne były dla wielu widzów odskocznią od problemów życia codziennego. Tym jednak, co naprawdę przyciągało nas przed ekran, była tajemnica i obietnica jej rozwikłania – w końcu każdemu dobremu filmowi science fiction musi towarzyszyć sugestywna atmosfera i wizja świata. Niestety większości z tych elementów zabrakło w Marsjaninie, któremu paradoksalnie bliżej do filmu obyczajowego – niż kina science fiction. Przed wizytą w kinie spodziewałem się przynajmniej tak dobrej zabawy, jak na zeszłorocznym Interstellarze – ale niestety zawiodłem się na całej linii.
Fabułę można streścić w zasadzie w jednym zdaniu. Grupa astronautów przeprowadza badania na powierzchni Marsa, lecz z powodu burzy piaskowej zmuszeni zostają do ewakuacji, jednak jeden z nich w wyniku pewnych niefortunnych zdarzeń zostaje sam na powierzani obcej planety… Resztę filmu obserwujemy więc jak astronauta Mark Watney stara się przeżyć i doczekać upragnionego ratunku. Przez cały film nie mamy jednak ani cienia wątpliwości odnośnie zakończenia, a wszystko podane jest tutaj widzowi na tacy – nie zmuszając go do żadnych przemyśleń. Tak jakby reżyser nagle zapomniał o całym swoim dorobku artystycznym. Podczas wizyty w kinie czułem się jakbym oglądał film obyczajowy w niedzielne popołudnie. Zapewne nasuwa się Wam pytanie: A czego oczekiwałeś?! Po twórcy tytułów takich jak Łowca Androidów, Obcy – ósmy pasażer Nostromo, Gladiator czy Prometeusz – zdecydowanie czegoś więcej…
Podsumowując. Niestety muszę to napisać – aktualnie Terminator: Genisys i Marsjanin są dla mnie największymi rozczarowaniami wśród tegorocznych premier z gatunku science fiction. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że w najnowszym filmie Scotta ciężko się właściwie czepiać samej realizacji, efekty też są niczego sobie – tak samo rola Matta Damona. Cóż jednak z tego, kiedy na próżno szukać tutaj jakichś głębszych przemyśleń o istocie człowieczeństwa czy walce z samotnością na obcej planecie (zainteresowanym polecam filmy The Cosmonaut i Astronaut: The Last Push). Zamiast tego obserwujemy życie międzyplanetarnego hodowcy ziemniaków z brzmiącą w tle muzyką disco. Nie ma tutaj żadnej tajemnicy, a sama historia jest nudna i przewidywalna – tak więc zamiast epickiego dzieła… dostaliśmy po prostu typowego średniaka.
Mi zabrakło emocji – oczekiwałabym więcej napięcia, niepokoju, wzruszeń… Ale warto oglądnąć np. dla pięknych ujęć naszego rodaka, Dariusza Wolskiego :)
To właśnie dzięki pracy Wolskiego film dało się obejrzeć, gdyby odjąć dobre ujęcia i efekty to niewiele by zostało. Tak w ogóle, to pracował on wcześniej przy wielu znanych tytułach.