Bo kobiety też grać potrafią – Karola.jn kontra Rayman Origins
Od razu na wstępie chcę zaznaczyć, że nie jestem wielką fanką gier komputerowych, jednak od czasu do czasu lubię się w ten sposób odstresować. Po kilku nieudanych próbach uruchomienia „czegoś” w miarę nowego na moim wysłużonym już laptopie, próba ta udała się właśnie z Rayman Origins. Przygody tego milutkiego stworka od od samego początku przypadły mi do gustu, raz ze względu na możliwość krótkiego pogrania w wolnej chwili (mamy krótkie etapy, rozgrywka sama zapisuje się po poszczególnych poziomach), dwa – ze względu na jej bajkowy charakter gry, zabierający mnie w klimaty beztroskiego dzieciństwa, kiedy to zagrywałam w Mario czy Crocka. Do tego dochodzi świetny, humorystyczny klimat – nie trzeba mi było więcej! ;-)
Rayman Origins to zręcznościowa gra należąca do grupy platformowych. Została stworzona przez Michela Ancela i wydana przez francuskie studio Ubisoft. Pierwsza odsłona serii wydana została w 1995 roku, natomiast ta w którą miałam przyjemność zagrać pochodzi z 2012 roku i jest 5 częścią z serii głównej (powstały też serie dodatkowe). Głównym bohaterem gry jest tytułowy Rayman, który przemierzając krainę zwaną Rozdrożem Marzeń, walczy ze złymi mroklumami aby uratować świat. W trakcie rozgrywki można także „wymienić” postać na inną, a do wyboru mamy kilku przyjaciół głównego bohatera. Możemy również zagrać ze znajomymi wszystkimi postaciami naraz – tego jednak nie próbowałam, bo Adrian nie miał czasu… cóż, sesja ważna rzecz…
Jak to zwykle bywa w grach platformowych, całość podzielona jest oczywiście na etapy. Przemierzamy więc mapę według planu, odsłaniając kolejne zakątki – mogąc przy tym wrócić do poprzedniego tą samą lub inną postacią i zebrać więcej punktów. Na każdym pokonujemy wrogów, zbieramy „śpiewające uśmiechy”, serduszka dające siłę, monety, a także ratujemy zamknięte w klatkach maluchy. Część łupów jest widoczna, część skrzętnie ukryta w zaroślach, koronach drzew, pod wodą – pod koniec etapu podliczane są punkty i w zamian za nie otrzymujemy odznaczenia – „Buźki”. W dojściu do celu przeszkadzają nam dodatkowo np. kłujące oraz krwiożercze rośliny.
Sama gra przypomina kreskówkę – jest barwna, ładnie „narysowana”, cały czas towarzyszą nam wesołe dźwięki i melodie. Na pewno przypadnie do gustu dzieciom, ale również i potrzebującym odstresowania dorosłym, zwłaszcza, że poziom trudności rośnie wraz z ilością etapów i serwując nam liczne pułapki zmusza do nie lada zręczności i szybkości. Na pocieszenie powiem jednak, że nasza postać jest nieśmiertelna – nie musimy się więc zbytnio przejmować porażkami. W całym poście możecie zobaczyć zdjęcia z mojej rozgrywki – może nie są idealne, ale jak wspominałam, często nie gram… ;-) Dla mnie w tej kwestii liczy się zabawa! Na taką pogodę jak za oknem – polecam i właśnie zabieram się za kolejny etap ;-)
RO to jeden z najśmieszniejszych i najfajniejszych platformerów w jakie ostatnio grałem (a że zręcznościówki/platformówki to mój ulubiony gatunek.. :P), z niecierpliwością czekam na Legends!
Rozpisałaś się, byle tak dalej ;-P
no myślę nad czymś… zobaczymy, zobaczymy ;)